Us/ To my (2019)
Kalifornia, lata ’80 XX wieku: Pewna rodzina spędza wieczór w lunaparku w Santa Cruz. Ich najmłodsza pociecha oddala się od rodziców i w czasie samotnego spaceru trafia do tajemniczego gabinetu luster. Wraca stamtąd całkowicie odmieniona, jakby przeżyła traumę.
Czasy współczesne: Czteroosobowa rodzina Wilsonów udaje się na wypoczynek do swojego domu letniskowego w Santa Cruz. Już pierwszego wieczora ich pobytu matka, Adelaide zauważa na podjeździe domu cztery osoby, a raczej ich cienie. Mąż, Gabe, postanawia przegonić intruzów z kijem baseballowym, ale jego wysiłki nie robią na nich wrażenia i intruzi wkrótce wdzierają się do domu Wilsonów.
Nowa produkcja Jordana Peele „To my” jest naturalną konsekwencją sukcesu jego pierwszego obrazu, nagrodzonego Oscarem za scenariusz, „Uciekaj„.
Już po seansie z pierwszym filmem twórcy mogliśmy zyskać świadomość, że nie będzie on robił filmów typowych. Nie tylko całkowicie odżegnuje się od stawiania na pierwszym planie ‚białych’, ale i wyraźnie skupia się na kwestiach socjologicznych, uderzając jednocześnie w społeczną satyrę jak i w grozę.
Obecnie „To my” święci wszelkie triumfy, choć jeśli o mnie chodzi, bardziej przemówił do mnie minimalistyczny „Uciekaj”. W obydwu scenariuszach możemy doszukać się – of course– wątków społecznych – ale i nawiązań do klasycznych filmów grozy.
„Uciekaj” cholernie kojarzyło mi się z „Żonami ze Stepford„, w przypadku „To my” nasunęła mi się myśl o „Inwazji porywaczy ciał”. Oczywiście widzowie podrzucili jeszcze kilka innych tytułów, ale w ich przypadku chodzi bardziej o skojarzenia na poziomie realizacji- scenografia, rekwizyty etc. niż sam scenariusz.
„To my” podąża tropem konwencji home invasion, ale nie takiej typowej, jak w przypadku chociażby „Nieznajomych”. Motyw antagonistów każe nam myśleć raczej o sci-fi niż o thrillerze, czy zwykłym horrorze.
Właśnie w postaciach intruzów przypuszczających atak na dom Wilsonów tkwi cały filmowy trick. W tym też tkwi finałowa niespodzianka. Nie da się ich przypadku omówić bez spoilera, a więc… SPOILER: Mamy tu do czynienia, nie inaczej, jak z sobowtórami. Mniej szczęśliwymi kopiami oryginalnych Wilsonów, którzy postanawiają wyjść z cienia, zabić swoje odpowiedniki i nie wiem, przejąć ich życie? A może tylko zemścić się na swój los, za to, że są tymi gorszymi, tymi w cieniu. KONIEC SPOILERA.
Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z bardzo wyraźnym wątkiem społecznych nierówności, których doświadczają mieszkańcy Stanów. (ba, i nie tylko) To ich metafora ujęta w scenariusz jest przyczyną krwawej łaźni, która staje się udziałem czteroosobowej rodziny (i sąsiadów).
A skoro już padło hasło: krwawa, mogę Was zapewnić, że jest … krwawo. Nasi intruzi uzbrojeni w złote nożyczki dźgają ofiary bez opamiętania, a i te bronią się jak mogą nie pozostając dłużnymi napastnikom. Pojawia się tu też sporo czarnego humoru, który nieco rozładuje napięcie kłębiące się wokół dokonywanej zbrodni.
Co do walorów technicznych to nikt absolutnie nie powinien mieć zarzutów. Film jest bardzo dopracowany w szczegółach, dynamicznie zmontowany, a i aktorstwu nie da się nic złego zarzucić.
Mimo wszystko, nie pieję z zachwytu nad filmem. Wolę bardziej nastrojowe opowieści grozy, ale jeśli miałabym melodię na coś z większym przytupem to poleciłabym samej sobie, właśnie „To my”.
Moja ocena:
Straszność:3
Fabuła:7
Klimat:7
Napięcie:8
Zabawa:8
Zaskoczenie:7
Walory techniczne:9
Aktorstwo:8
Oryginalność:6
To coś:7
70/100
W skali brutalności: 3/10